Postnuklearna rzeczywistość, w której bezpłodna (w większości) ludzkość dzieli przestrzeń życiową ze zmutowanymi żabami. Jest też śmiałek mimo woli, facet tak jurny, że dla rządu wręcz bezcenny. Głupie? No a jakże! Już sam tytuł daje pojęcie, z jakim rodzajem kina mamy do czynienia, choć... nie do końca. Wbrew temu, co mogliby sądzić niektórzy, "Hell Comes to Frogtown" nie jest pozycją reprezentującą poziom zbliżony do produkcji Tromy lub Full Moon. Owszem, chodzi o zabawę kiczem, należy jednak nadmienić, że jest to zabawa przystępna także dla mniej zaprawionego w tandetnych wojażach widza. Obraz Jacksona to udany pastisz kina science-fiction spod znaku "Mad Maxa" i "Ucieczki z Nowego Jorku", zrealizowany na przyzwoitym poziomie (budżet może skromny, ale bez obciachu), z werwą i humorem. Główny bohater to skrzyżowanie Maxa Rockatansky'ego z Vince'em Neilem, a przy okazji prawdziwy pies na baby. No i wie, jak rozprawiać się ze szkaradnymi żabiskami. Żal jedynie, że w końcowych partiach inwencja twórców podupada i rozrywka robi się nieco mechaniczna. To jednak, że dla niektórych jest to "kult", w pełni jestem w stanie zrozumieć. Pozytywne zaskoczenie.